31 sierpnia 2010

Bezsenny bełkot.

Jest 3:40. Świetnie. Właśnie przekroczyłam granicę totalnego nie-spania. Jestem w momencie gdy głowa delikatnym bólem dopomina się o sen, ale powieki są uparcie lekkie, a umyśl dziwnie świeży. Bo jak wytrzymasz do trzeciej nad ranem, możesz już w ogóle nie spać. Wampirzy maraton nie działa nasennie, muszę to zapamiętać na przyszłość. Szczerze mówiąc taki wampirzy maraton działa właśnie pobudzająco. Nieważne, o wampirach kiedy indziej. Nie śpiąc, przypomniałam sobie ciekawą rzecz. Wszystkie samotne noce w domu spędzone na oglądaniu filmów, przymierzaniu ciuchów przed lustrem i czczeniu mtv. Bo wtedy na mtv w nocy była normalna muzyka (choć jakby tak się zastanowić, może była taka sama jak i dziś, tylko ja słuchałam gówna ?). Albo wszystkie noce nie-samotne spędzone na oglądaniu filmów, gadaniu, czasem nawet uczeniu się i robieniu sobie loków o piątej nad ranem. Bezsenne noce, po których szlam do szkoły na 7 godzin, jak zombie, spałam prawie na wszystkich lekcjach, a już z lubością na geografii i polskim i z kawy kupowanej w automacie czyniłam niemalże bóstwo. I choć zbyt mądre to nie było, wiele oddałabym za taki back to basic. Zmierzając do sedna przy tym wspominaniu szalonego końca gimnazjum i jeszcze bardziej szalonego początku liceum, naszła mi na myśl Nelly Furtado. Chyba dlatego, że w owym czasie była wszędzie, tak jak to w tych dowcipach w stylu „otwierasz lodówkę a tam kto ?” A tam Nelly Furtado właśnie, która ponadto w owym czasie była moim absolutnym ideałem urody, więc jak mogłaby się nie skojarzyć ? 

I tak oto po przesłuchaniu moich osobistych hitów  Nelki, poczułam jakbym cofnęła się w czasie.
Cholera, niegłupio byłoby mieć znowu te 15 lat.


28 sierpnia 2010

O jak ja kocham brak słońca.

I po co liczyć dni do jesieni, skoro pogoda już iście jesienna ? Oczywiście wiem, że to taki przedsmak, że jeszcze zapewne wróci lato z tym swoim cholernym zbyt mocno grzejącym słońcem, ale przedsmaki jesieni mają swój niewątpliwy urok. Można na ten przykład ubrać się wreszcie w coś ciepłego, długiego, czarnego i faaaajnego, czyli sweter w którym wyglądam ponoć jak Batman, dorzucić do tego grubsze fioletowe rajtki wygrzebane z szafy, a całość doprawić wielgaachną chustą. I w tym właśnie stroju z wielkim parasolem w dłoni przespacerować się przez łąki nie martwiąc się o włosy (odkąd nie posiadam sprawnej prostownicy, a będzie już chyba z 4 miesiące, w ogóle rzadko myślę o stanie moich rudych kłaków) i totalnie świniąc różowe trampki. Można także zaparzyć herbatę jaśminową, świeżo zakupioną i ze zdziwieniem odkryć, że smakuje zupełnie inaczej niż rok temu, kiedy to ją odkryłam. Nie, żeby nie było czuć jaśminu itp., nie. Po prostu w mojej pamięci zachowało się, że jej smak był cudny, a aromat idealnie dopełniał jesienne wieczory
A dziś ? Wypiłam i stwierdziłam : „No, rzeczywiście niezła.” Tyle. Ech, staję się coraz bardziej przyziemna. Chyba, że smak herbaty to stan ducha, a nie tylko informacja wysłana z kubków smakowych do mózgu... Whatever.

Jesień idzie, wakacje lada dzień się skończą, a ja spłakałam się na „Zaćmieniu” .
Czyli mimo wszystko, jest całkiem nieźle.


24 sierpnia 2010

Sierpniowa matematyka.

Obliczyłam. Łopatologicznie, z chełmskim kalendarzem w ręku siedząc, gubiąc się dwa razy, liczyłam dni pozostałe do końca. Potem wzięłam kalkulator i ze spokojem przeliczyłam to na godziny i minuty, darując sobie sekundy, bo i po co. Następnie załamałam się, widząc rezultat owych obliczeń i na uspokojenie poszłam zrobić  kakao, potykając się o próg kuchni.

Cholera jasna !

Do końca beznadziejnego, tragicznego, okropnego i totalnie nieudanego roku 2010, w którym to owa beznadziejność zaczęła się już parę godzin po północy, a później trwała niezmiennie wzmagając się średnio co miesiąc,  moment kulminacyjny zaś osiągając w lipcu, do końca tego pieprzonego roku pozostało:
129 dni, 3096 godzin i 185760 minut, amen.