21 marca 2011

Talking to myself.

Moje ostanie dni, cały ubiegły miesiąc był jednym wielkim zastanawianiem się. Nad życiem, nad tym co ja robię, co chcę robić, czego ja w ogóle chcę od innych i siebie, a czego nie. Miesiąc miotania się jak w klatce, wątpienia, odnajdywania sensu i wątpienia znów. Miesiąc naprzemiennych łez i śmiechu. Wydawałam się sobie tak bardzo żałosna.
Ale kiedy dziś gadałam sama ze sobą (tak, wiem, że to podchodzi pod szaleństwo, ale uwielbiam prowadzić wewnętrzne monologi- to ponoć domena jedynaków, zresztą w dzisiejszych czasach trudno przecież o yntelygentnego rozmówcę), uświadomiłam sobie dość paradoksalną rzecz. Choć nie jest idealnie, nie robię tego co powinnam, nie zachowuję się tak, jak to przystało na mój wiek, choć ostatnio w moich relacjach z najbliższymi więcej było kłótni, niż normalnych rozmów, a ja czasami bywam naprawdę wredną suką i non stop się nad sobą użalam, choć nie wiem jak będzie wyglądało jutro, za-tydzień, za-miesiąc, choć nawet za godzinę wyprowadzona z równowagi przez byle błahostkę mogę się zaryczeć przeklinając cały świat- mimo tego wszystkiego, uwielbiam ten moment, etap życia w którym się teraz znajduję. Zmieniłam się, ale kiedy wszystko wokół się zmienia, jak można pozostać w miejscu ? Zmienia się moje podejście, poglądy, cholera, to jest fajne !
I kurczę, kocham tych ludzi, kocham to, co z nimi robię, każdą spędzoną chwilę.
I siebie zaczynam lubić...


To cudowne jak bardzo potrafi otworzyć oczy jeden poniedziałkowy poranek.