27 czerwca 2011

A wrr.

Och. Jak mnie to całe życie irytuje. Dlaczegóż to nie może być tak prosto i pięknie jak w tandetnych amerykańskich filmach, no dlaczego ? Nie dość, że u mnie nic nie układa się tak, jakbym tego chciała, ba, mało tego, wszystko jest na opak, jakieś pieprzone pomieszanie z poplątaniem; to jeszcze u innych też się pie.. hym hym sypie. I niby jak ja mam pomóc skoro nie potrafię ogarnąć własnego burdelu ? Tak często czuję się bezradna wobec tego co się dzieje. Jak mała dziewczynka, zostawiona na coraz szybciej kręcącej się karuzeli, zapomniana przez rodziców, zdana tylko na siebie, ale nie mogąca zatrzymać kręcenia. Cholera no.
Boli mnie to wszytskjo, cała ta frustracja z każdym dniem jest coraz większa i większa, rośnie mi jakaś wielka kula gdzieś w okolicy żołądka i boję tylko co będzie, jeśli pęknie. Jeśli ja w końcu pęknę i wykrzyczę całemu światu, co tak naprawdę o nim myślę.
To jest zdecydowanie zły czas. Na wszystko, na jakiekolwiek działania, na jakiekolwiek emocje. Teraz powinnam zająć się tylko i wyłącznie obowiązkami i rozwiązywaniem problemów, a nie martwieniem się o sto tysięcy innych mniej lub bardziej ważnych rzeczy. Powinnam. Ale weź tu się zajmij kiedy klin siedzi w głowie, eks irytuje, nie wiadomo co z pracą = nie wiadomo jak z kasą, tzn. wiadomo, tzn. do dupy, zaraz wyniki ... Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa !

Cytując pewnego chełmskiego gitarzystę:
                                                                " A ja to jebie !"
                                                                                                                                               koniec cytatu.



24 czerwca 2011

Rehab.

Nie jest dobrze. Nie jest, nie jest, nie jest. I choć rozpaczliwie próbuję oszukać wszystkich dookoła i siebie przede wszystkim, marnie mi to idzie. Szkoła, mnóstwo załatwień, szukanie pracy, imprezy, alkohol, spotkania ze znajomymi, wszystkie godziny z nią spędzone, strojenie się, malowanie, beztroska zabawa, robienie tego, na co mam ochotę bez myśli o konsekwencjach, ten dziki pęd, tak jakby życie miałoby mi zaraz ucieknąć sprzed nosa- to wszystko jest, było na swój sposób cudowne, bo pozwoliło mi uciec, nie zastanawiać się, pozwalało mi po prostu trwać. Ale ileż tak można ? Przecież wystarczy jeden wieczór w domu, tak jak dziś, z najsmutniejszym odcinkiem Skins jaki tylko powstał i spokojną muzyką, żeby na wierzch wyszły wszystkie moje lęki, obawy, niedopowiedzenia.
Mogę powtarzać milion razy, że nie będzie powrotów. Prawda to. Nie chcę wracać. Najzabawniejsze jest, że uświadomiłam sobie to siedząc w stanie lekkiego upojenia alkoholowego na deptaku i zwierzając się z mroczności mojego związku, przeszłego związku, osobom, z którymi tak naprawdę mam mało wspólnego, a szkoda, naprawdę szkoda. Ale choćbym powtórzyła to po raz milion pierwszy i tak nie zmieni to faktu, że czekam na jego powrót do Chełma, liczę na to, że się spotkamy, on powie, że chce zacząć od nowa, chce do mnie wrócić, a ja wtedy powiem "Nie. Nie ma powrotów."
Tylko jeśli spyta mnie dlaczego tak nagle zmieniłam zdanie, będę miała nie lada zagadkę. Bo tego to ja chyba sama dokładnie nie wiem. Nie wiem czy to kwestia czasu bez kontaktowania się, kwestia tego, że wyjechał i powoli przyzwyczaiłam się do braku jego obecności, tej czysto fizycznej, w ten to sposób, że nie mogę go nawet zobaczyć przypadkiem na ulicy. Czy to kwestia tego, że dojrzałam, by naprawdę zrozumieć, że ten związek był chory i  zniszczył jakąś część mnie, a powrót to najgorsze, co może mnie czekać. Czy też może chodzi o to, że zupełnie niespodziewanie pojawił się 'klin', burząc mój stan rozpaczy permanentnej i dostarczając mojej i tak zachwianej duszy, nowych emocji, takich samych jakie przeżywałam jeszcze w listopadzie. Nie, to nie jest tak, że nagle mi się odmieniło, przeskoczyłam z kwiatka na kwiatek, nie. Tylko ta stara miłośc jakby przygasła. A ten 'klin', to... to jest bardzo miłe, bardzo nowe, jednocześnie bardzo frustrujące, bardzo wywołujące uśmiech na mojej twarzy i kurczę, chyba mi tego brakowało. I boję się tylko, że znowu pokomplikowałam sobie życie, że pewne nieprzemyślane decyzje, a właściwie nie decyzje, tylko poddanie się chwili, że pociągnie to za sobą konsekwencje, które zaprowadzą mnie w jeszcze gorszy dół, niż ten w którym ostatnio się znajdowałam.
'Boję się' i 'czekam'. 2 najgłośniejsze szepty w mojej głowie.
Boję się. Pająków, chrabąszczy i śmierci, ostanio coraz bardziej. Wyników, braku pracy i beznadziei finansowej. Tego, że stracę te bliskie mi osoby, bez których teraz nie dałabym sobie rady. Boję się, że nie odnajdę sensu, że moje życie już zawsze będzie tak puste i bezwartościowe, jak jest teraz. Przeciez ja chcę przeżywać największe wzloty i upadki, chcę by życie zapierało mi dech w piersaich, chcę płakać ze szczęścia i piszczeć z zachwytu. A przede wszystkim chcę mieć z kim robić te wszystkie wspaniałe rzeczy. Chcę kogoś kto będzie dla mnie. Zawsze.
Czekam. Na obiad, kolację, aż ściągnie się ulubiony serial. Na wyjście, wieczór, imprezę. Na to aż ten wróci, a tamten się odezwie. Na trzydziestego, na to aż dojrzeją wiśnie. Ale przede wszystkim czekam na to, aż wydarzy się coś, co przwróci wszystko o 180 stopni. Co zburzy dotychczasowy mój świat, ale pozwoli zbudowac nowy na starych fundamentach. Co odmieni przede wszytskim mnie. Bo ja nie chcę być taka, jak teraz...
Jestem jednym wielkim strachem i czekaniem.
Dlatego jutro wieczór, paradoksalnie, zamiast cokolwiek zmienić, pewnie znowu wyjdę, pośmieję się z głupot, wypiję tańszy lub droższy alkohol i wrócę do domu, tak przyjemnie pusta w środku.

Teraz już wiem, że najgorsze co może przytrafic się człowiekowi, to zgubić samego siebie.