Idę po linie. Powoli, powolutku, jeszcze tylko parę kroków. Już widzę jej roześmianą buzię i szeroko rozstawione ramiona. Czeka na mnie, pewna, że sobie poradzę. Ja też nabieram pewności- tylko dwa kroki, dwa i już. Nagle noga umyka, trącę równowagę i lecę w dół... cholera, widzę zie...
Budzę się. Totalnie przestraszona, po czubek głowy zakopana w kołdrze. Na ekranie komputera lecą napisy końcowe. Pierwsza myśl : „Znowu zasnęłam w połowie odcinka House’a!”. Myśl druga: „Cholera, nawet we śnie zawodzę”. Podnoszę głowę i ooj. Łzy szumią nieprzyjemnie, bo oczywiście zanim zasnęłam, musiałam poryczeć się jak bóbr przy chorobie Foreman’a. Resztki ciuchowo-tescowego wkurwienia złowieszczo pulsują. Ale prym i tak wiedzie zmęczenie po całym tygodniu pozornie wytężonej pracy umysłowej. Mimo tego wstaję. Idę do kuchni zrobić kawę.
„Nie przesadzasz czasem z tą kawą ?” Nie mamo, jeszcze nie, jeszcze bez niej jestem w stanie normalnie funkcjonować, póki co łapy mi się nie trzęsą. Siadam z tą kawą i włączam Trójkę. Audycja „Lista osobista”. Słucham i odpływam. Nie wiem kto to gra, nie wiem kto to śpiewa, ale to wszystko takie ładne, takie optymistyczne. I nagle nachodzi mnie ochota, żeby zrobić dzisiaj to wszystko, co powinnam zrobić jutro. I robię, a świadomość, że jutrzejszy dzień będzie się składał tylko z rzeczy przyjemnych, jest cudowna. W ogóle, jest podejrzanie dobrze.
I tak sobie teraz myślę, że nie zamieniłabym tego mojego nudnego wieczoru na żadne ‘balety’ w Misiu, ani gdziekolwiek indziej. Zamieniłabym za to na coś zupełnie innego, ale...
Piątkowych wieczorów będzie jeszcze mnóstwo.